atarionline.pl Nie samym Atari człowiek żyje, czyli tenczowy przegląd gier - Forum Atarum

Jeśli chcesz wziąć udział w dyskusjach na forum - zaloguj się. Jeżeli nie masz loginu - poproś o członkostwo.

  • :
  • :

Vanilla 1.1.4 jest produktem Lussumo. Więcej informacji: Dokumentacja, Forum.

    • 1:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime20 Nov 2012 zmieniony
     
    Tym razem coś dla miłośników ostrej wyżywki. Alien Storm pozwoli nam wcielić się w bohaterów ratujących naszą planetę przed najazdem paskudnych kosmitów.

    W zasadzie ciężko jest mi tę grę zaklasyfikować. Ogromna ilość broni palnej, jaką posługują się bohaterowie, może sugerować strzelaninę, ale z kolei bardzo mały dystans konieczny do robienia przeciwnikom krzywdy przywodzi na myśl bardziej bijatykę. Dodatkowe zamieszanie czynią etapy "biegane", w których automatycznie pędzimy przed siebie i przeskakując niekiedy nad rozmaitymi przeszkodami walimy do latających kosmitów, a także moje ulubione wstawki FPP, podczas których można zdemolować praktycznie wszystko, co widzimy na ekranie.

    Nasz dzielna załoga pogromców składa się z trzech osób: Gordona, Karli oraz robota Scootera. Na co dzień serwują oni hamburgery w swoim sklepiku na kółkach, ale nie dajcie się zwieść pozorom - gdy tylko coś zagraża naszej spokojnej planecie, wtedy natychmiast wkraczają do akcji. Ulubioną zabawką Gordona jest miotacz piorunów, Karla to specjalistka od flamera, Scooter zaś używa masy różnych gadżetów poukrywanych w swoim ciele.

    Grą sterujemy przy pomocy kierunków i trzech przycisków fire. Mamy zatem normalny atak (nasza postać sama dobierze odpowiednią broń w zależności od dystansu do przeciwnika), turlanie się oraz special, którego używanie zmniejsza poziom przeznaczonej na to energii (szczęśliwie można ją uzupełniać podczas gry). Dodatkowo naciskając dwa razy szybko dany kierunek zaczynamy biec. Wtedy turlanie zamienia się w skok, a ponadto będąc w powietrzu możemy ostrzeliwać przeciwników znajdujących się pod nami; zresztą podczas biegu także da się atakować. Speciale czyszczą nam cały ekran i są raczej widowiskowe: przykładowo Gordon wzywa powietrzny statek, który robi totalną sieczkę od lewej do prawej, zaś Scooter wysadza swoje ciało zostawiając tylko głowę, czym generuje bardzo silną falę uderzeniową.

    Kosmitów mamy kilka rodzajów: od malutkich żelek, poprzez różnego rodzaju ślimakopodobne pełzaki poukrywane w skrzynkach na listy, budkach telefonicznych oraz koszach na śmieci, pseudokangurki i inne latające dziwactwa, aż po ogromne obrzydlistwa, których po prostu nijak nie jestem w stanie opisać. Jedno jest pewne: najeźdźcy są wstrętni - plują, gryzą, strzelają oraz rzucają do nas kawałkami swojego ciała (ci, którzy zamaskowali się w koszach na śmieci lub automatach z napojami, potrafią też robić użytek z ich zawartości), a także czasami pożerają niewinnych przechodniów i aż proszą się o eksterminację.

    Przed nami kilka (w zależności od wersji gry, sześć lub dziewięć) misji. Rozpoczynamy od pogonienia potworów z miasta, potem demolujemy statek kosmiczny, którym monstra przyleciały, aż ostatecznie zostajemy porwani na pokład ogromnej biofortecy i musimy się uwolnić, rozwalając ją w drobiazgi podczas tego procesu. Przez większość gry idziemy (niekiedy biegniemy) standardowo w prawo, ale od czasu do czasu wchodzimy do rozmaitych pomieszczeń typu sklepy czy magazyny. Tam dopiero zaczyna się prawdziwa jatka! Rozwałka jest absolutna - artykuły żywnościowe bądź części demolowanego sprzętu RTV oraz AGD sypią się na wszystkie strony, a scenom tym akompaniują wycia mordowanych kosmitów i krzyki przerażonej oraz spanikowanej ludności, biegającej we wszystkie strony. Po prostu czad balanga.

    Oprawa gry, jak to zwykle w przypadku Segi bywało, jest znakomita. Duże i dobrze animowane postacie, szczegółowe designy potworów, zagrzewający do walki soundtrack - normalka. Bardzo podobają mi się kwestie wypowiadane przez naszych bohaterów komentujących wygląd przeciwników ("disgusting!", "ugly!") albo wygrażających im ("eat lead alien scum!", "you're toast, dude!"). W etapach FPP możemy nawet sami tauntować, używając do tego celu klawisza od broni specjalnej (w tych levelach nie da się bowiem z niej korzystać, ale czemu klawisz miałby się "marnować" - punkty dla designerów gry).

    Poziom trudności jest typowo automatowy - znaczy to mniej więcej tyle, że przejście gry bez sporej ilości czasu poświęconego na ćwiczenia będzie nas kosztowało dużo kredytów. Pasek z życiem mamy zawsze tylko jeden na każdą monetkę i, co gorsza, w żaden sposób nie da się go uzupełniać. Na otarcie łez wersja amerykańska pozwala kupować sobie energię do broni specjalnej za dodatkowe żetony (jedna moneta odnawia 1/3 paska).

    W podstawowej wersji ogólnoświatowej oraz japońskiej mamy do przejścia tylko sześć dosyć długich misji, a grać da się maksymalnie w dwie osoby, wybierając dowolną postać. W drugiej wersji ogólnoświatowej i amerykańskiej można zagrać w trzy osoby, przy czym każda postać jest przypisana do poszczególnego chute'a w automacie (znaczy chcąc zagrać np. Karlą musimy wrzucić monetę jako trzeci gracz). Wydanie amerykańskie posiada także nieco pomieszany układ etapów, przez co z sześciu dłuższych misji zrobiło się dziewięć krótszych. Ponadto zamieniono kolory wdzianek ludzkim postaciom: Gordonowi z czerwonego na niebieski, a Karli z żółtego na czerwony.

    Czy oraz komu polecam zagrać w Alien Storm? Absolutnie tak, absolutnie wszystkim. To fantastyczna wyżywka - niedawno tłukłem sobie po sieci z dwoma kumplami i zabawy było co niemiara, głównie z powodu komentarzy wykrzykiwanych do mikrofonu pod natchnieniem chwili. Wszystkim, którzy się zdecydują, życzę udanego polowania na przebrzydłych kosmitów.

    • 2:
       
      CommentAuthorxeen
    • CommentTime20 Nov 2012
     
    fajne są te etapy pseudo FPP, nie znam tego tytułu. dzięki :)
    • 3: CommentAuthors2325
    • CommentTime20 Nov 2012
     
    Pamiętam, że początkowo mnie ta gra zaciekawiła, ale potem mnie odstraszała mała liczba klatek animacji naszej postaci i te nasze losowe ataki.
    • 4:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime20 Nov 2012 zmieniony
     
    Zgodzę się odnośnie ataków - mi też na początku było to bardzo nie w smak, nie potrafiłem znaleźć swojego rytmu gry. Ale potem się przyzwyczaiłem. Zaś odnośnie animacji - jesteś pewny, że nie mówisz np. o amigowej konwersji? Ona faktycznie była słabiutka.
    • 5:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime20 Nov 2012 zmieniony
     
    No i zostajemy na razie w klimatach walki z obcymi, a to za sprawą kolejnej gry od Segi o tej tematyce. W Alien Syndrome kilka ziemskich baz zostało najechanych przez paskudnych kosmitów. Gracze wcielają się w postacie Ricky'ego oraz Mary i będą musieli uratować obsługę każdej z nich, zanim zamienią się one w obłok kosmicznego pyłu.

    Opisywana gra jest typową strzelaniną widzianą od góry, połączoną z labiryntówką. W każdym etapie musimy odnaleźć odpowiednią liczbę (w zależności od wersji, ale o tym za moment) zakładników przed końcem odliczania (nie wiem, kto normalny najpierw podkłada czasowe ładunki wybuchowe, a dopiero potem wysyła ekipę ratunkową), po czym udać się do wyjścia i tam rozwalić bossa danego poziomu. W schowkach na ścianach poukrywane są różne dodatkowe bronie (laser, miotacz płomieni czy robociki, które przyłączają się do nas wspomagając nas swoim ogniem) nieco ułatwiające to zadanie. Od czasu do czasu możemy także trafić na mapę, która po aktywowaniu przez krótką chwilkę pokazuje nam ogólny zarys etapu oraz rozmieszczenie zakładników lub umiejscowienie wyjścia, jeżeli już uratowaliśmy tylu ilu potrzeba. I to w sumie wszystko, co da się napisać na temat samego gejmpleju.

    Dosyć ważną rzeczą jest dobór odpowiedniej broni do swojego stylu gry, jako że każda z nich zachowuje się inaczej. Przykładowo ja lubię mieć czyste przedpole oraz zdejmować przeciwników grupowo bez zbytniego zbliżania się do nich, dlatego korzystam głównie z lasera. Obejmuje on swoim zasięgiem cały ekran, a także potrafi skosić nawet kilku obcych ustawionych w rządku.

    W wersji eksportowej musimy uratować 10 z 16 zakładników mając na to 150 sekund. Nic prostszego - wystarczy trzymać się jednej ze ścian i bez większego problemu osiągniemy ten cel. Prawdziwym twardzielom polecam oryginalną wersję japońską, w której na każdy etap przypada tylko 30 sekund więcej (czyli w sumie 180), ale za to musimy uratować absolutnie każdego zakładnika - inaczej nie ma nawet mowy o możliwości opuszczenia danej bazy. To jest dopiero prawdziwe wyzwanie - zwłaszcza w dalszych etapach, które są zakręcone jak faworki w karnawale. Nie ma zmiłuj - będziemy musieli odwiedzić absolutnie każdy ich zakamarek. Jednak to jeszcze nie koniec złych wiadomości: z czasu przeznaczonego na eksplorację etapu wypada zostawić sobie rozsądny zapas potrzebny na zabicie bossa! Po wejściu do jego nory otrzymujemy zazwyczaj jakieś dodatkowe 20 sekund, ale to definitywnie za mało.

    Bossowie są bardzo fajni, przez co zasługują na osobny akapit. :) Każdy z nich jakoś się nazywa - imiona pojawiają się na dole ekranu zaraz na początku walki. Sega znowu nie dała ciała, tworząc makabryczne kreatury rodem z najgorszych koszmarów. Walka z nimi polega zazwyczaj na omijaniu bądź niszczeniu pocisków oraz innych świństw, którymi nas zasypują, przy jednoczesnym ostrzeliwaniu ich czułego punktu (niekiedy jest on ukryty aż do momentu, gdy potwór nas atakuje). Niektórzy mają po dwie formy, no a sposoby, w jakie żegnają się z tym światem - ho, ho... Z jednego zostaje tylko mokra plama, drugi zamienia się w kupę kości, a jeszcze inny eksploduje od wewnątrz i jego kawałki rozlatują się po całym ekranie. Ohyda! Ciekawe tylko, dlaczego oraz po co wersja eksportowa zamieniła miejscami bossów z pierwszego i drugiego etapu...

    Jak na grę z 1987 roku, Alien Syndrome wciąż prezentuje się znakomicie. Postacie zarówno graczy jak i kosmitów są naprawdę nieźle animowane (widać nawet, że Mary powiewają włosy podczas biegu). Ciężka, ponura muzyka wciąż przypomina nam o konieczności pośpiechu, co ładuje klimat na maksa, zaś całości fantastycznie dopełniają digitalizowane sample (krzyki naszych bohaterów gdy giną, powtarzane przed każdym etapem zdanie "the time bomb is set!" czy "go to the exit!" słyszane po uratowaniu wszystkich zakładników).

    Alien Syndrome tak naprawdę nie jest jakoś przeraźliwie trudny - zakładnicy zawsze znajdują się w tych samych miejscach, wystarczy zatem tylko nauczyć się etapów na pamięć. No właśnie, tylko... Może to trochę potrwać, jako iż gry nie da się kontynuować wrzucając kolejną monetkę - zaczynamy zawsze od początku. Tym niemniej posiada ona w sobie coś, co nie pozwala szybko się zniechęcić. No a gdy już nauczymy się grać perfekcyjnie, to możemy brylować wśród znajomych, przechodząc całość bez straty życia w około 20 minutek. :) Definitywnie polecam miłośnikom błądzenia po labiryntach oraz strzelania do wrednych obcych.

    • 6:
       
      CommentAuthorxeen
    • CommentTime20 Nov 2012
     
    Tenchi, jesteś specem to będziesz może wiedział (a może jeszcze ktoś). Szukam jednej gry z automatów, nie mogę przypomnieć sobie tytułu. Widok - podobny jak w alien syndrome. Sceneria - fantasy. Można było grać na dwóch sterując albo facetem, albo kobietą (blondynką) - ludzie mówili na grę "chłop i baba". Co charakterystyczne - dynamit jako broń bardzo ważna, po zdobyciu broni/klucza narrator mówił np: "laser - be now". Na pierwszym poziomie były ruchome drzewa, na drugim łąka, która się paliła. Wiem, że to mało, ale zagrałbym w to i za diabła nie mogę przypomnieć sobie tytułu. sorry za of top.
    • 7:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime21 Nov 2012 zmieniony
     
    Żaden offtop, właśnie temu ma służyć ten wątek - to po pierwsze. Po drugie: wskazówek jest wystarczająco, żeby móc zidentyfikować grę, jeśli tylko się w nią grało. Po trzecie: do głowy przychodzi mi Dark Adventure (albo, jak kto woli, Devil World, a po japońsku Majuu no Oukoku).



    Nie ma się co smucić nawet jeśli to nie jest ta gra - znajdziemy prędzej czy później.

    No i po czwarte: jaki tam ze mnie spec - przecież Zawodowcy z Prawdziwymi Sprzętami(tm) ciągle powtarzają, że wiedza czerpana z emulatorów jest guzik warta... ;)
    • 8:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime21 Nov 2012 zmieniony
     
    O niniejszej pozycji można by było napisać książkę - zresztą kto wie, czy jakaś już nie powstała. To kwintesencja najlepszej rozrywki, jaką gejming 2D jest w stanie zaoferować. Właśnie dla takich gier żyję i żadna trójwymiarówka przenigdy nie dorówna u mnie temu pułapowi mistrzostwa, zarówno pod względem wykonania jak i grywalności.

    Tabuny alienów oraz innych przeciwników do rozniesienia, masa dodatkowego osprzętu wręcz prosząca, żeby z niej zrobić użytek (są nawet znane z filmów pulse rifle i smart gun), cztery postacie do wyboru różniące się od siebie siłą, prędkością czy ciosami specjalnymi (oczywiście, że takowe są - przecież tę grę robił Capcom), możliwość zarówno bicia przeciwników jak i strzelania do nich z naszej broni podstawowej, a wszystko to w pierwszorzędnej oprawie graficznej oraz dźwiękowej. O grywalności nie ma nawet co wspominać - to byłoby straszliwe faux pas. Wybrałem postać i na godzinkę po prostu odleciałem do zupełnie innego świata. Z wyborem nie miałem najmniejszego problemu...



    Jeszcze tu jesteście? Na co niby czekacie? Alien vs. Predator na start i dawać ostro czadu, because now is the TIME TO HUNT!



    Ciekawostka: jeżeli chcecie posłuchać sobie oryginalnej ścieżki dźwiękowej, to polecam zagrać w japońską wersję. Przykładowo Linn po zebraniu przedmiotu krzyczy "yosh!" zamiast "allright!" (co znaczy mniej więcej to samo), zaś po wrzuceniu kredytu oraz wybraniu jej usłyszymy "ikuzou!" (coś w stylu "ruszajmy!") miast debilnego "hi there!". Sprawa naprawdę jest ciekawa, bo słychać wyraźnie, iż zarówno kwestie japońskie jak i angielskie wypowiada ta sama seiyuu. Nie wiem, jak rzecz ma się w przypadku innych postaci, ale kto by tam grał jakimś kafarowatym facetem czy nudnymi predkami, gdy do wyboru jest śliczna oraz zabójcza laseczka z kataną... :)

    Ciekawostka 2: Alien vs. Predator to pierwsza gra wideo, która połączyła w jednym tytule postacie i tematykę z dwóch różnych, nie związanych ze sobą filmów.
    • 9:
       
      CommentAuthorxeen
    • CommentTime21 Nov 2012
     
    Tak, to Devil World. Wielkie dzięki!
  1.  
    Ojejku :)

    Aliens vs Predator to przede wszsytkim komiks, ktory powstal w 1991 r. Wydany sporo pozniej nawet w Polsce przez Tm-Semic. Calkiem niezly, sowja droga, z niezla kreska.
    Prezentowana w grze Linn na kilometr "czuc" komiksowa Machiko Noguchi :) Kto nie czytal, ten traba :)
    Polecam z tej seri AvP: Labirynt, mocne cholerstwo!

    AvP Capcomu to wspaniala gra pod kazdym wzgledem, jednakze z Twojego opsu wywalilbym pierwszy akapit. Nie tyle opiewa ta swietna gre zolto-niebieskich /uwielbiam ich/, ile pokazuje jak wiele przed Toba jest do odkrycia w temacie gier video :) Choc to takze moja, najulubiensza gra z gatunku chodzonych beat'em up :)
    • 11: CommentAuthors2325
    • CommentTime21 Nov 2012 zmieniony
     
    Pamiętam, że sporo czasu nie wiedziałem o bonusach w ścianach w grze Alien Syndrome i przez to łatwo nie było (byłem nauczony z Alien Breed, że broń trzeba kupić w znalezionym komputerze). Gdy po raz pierwszy zobaczyłem obrazki z Alien vs Predator one same mi wystarczyły do mocnego nakręcania się, zagrałem w to mocno później. Trochę mi nie odpowiadało, że każdy z bohaterów ma broń palną - obcy to szybkie skurczybyki, ale niczym nie strzelą w odpowiedzi.
    • 12:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime21 Nov 2012 zmieniony
     
    @xeen
    Zawsze do usług, w miarę moich skromnych możliwości.

    @michalmarek77
    Zgadza się - komiks jest całkiem przyjemny. Ale gdzie tam jego bohaterce do ślicznej mangowej Linn...

    Więc powiadasz, że gry tego typu to nie jest wszystko, co da się wycisnąć z 2D? Ciekawe zatem, na jaką platformę znajdę coś jeszcze bardziej dobajerzonego, bo naprawdę myślałem, iż w kwestii 2D nic już nie będzie w stanie mnie zaskoczyć.

    @s2325
    No ja cię proszę - gdyby wszyscy obcy mogli dodatkowo strzelać (niektórzy przecież plują kwasem), to by było trochę za ostro. A tak przynajmniej da się uskuteczniać na nich chamską rozwałkę. Zresztą swoje braki nadrabiają ilością, więc moim zdaniem balans został zachowany.
    • 13: CommentAuthors2325
    • CommentTime21 Nov 2012 zmieniony
     
    Jeśli chodzi o grafikę 2D bardziej porywającą od Alien vs Predator to spróbuj może (Mis)Adventures of Flink albo Adventures of Lomax. Jednak wydaje mi się, że zbyt późno te gry poznałem i przez to gameplay mnie tak nie wciągnął, mimo, że to mój ulubiony gatunek (platformówka). Nic tym grom nie mogę zarzucić, jednak nie znam ich wzdłuż i wszerz jak niektóre gry z Amigi.
    • 14:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime21 Nov 2012 zmieniony
     
    Przeszedłem obydwie i chyba wciąż wolę szczytowe osiągnięcia 2D z przykładowo automatów. Kilka planów widocznych w tle w Lomaxie rzeczywiście bardzo ładnie się prezentuje, ale to nie jest moja ulubiona japońska kreska, co to też wpływa na ogólną ocenę grafiki. Manga jednak rulez i tyle. :)
    • 15: CommentAuthorjury
    • CommentTime22 Nov 2012 zmieniony
     

    s2325:

    Jeśli chodzi o grafikę 2D bardziej porywającą od Alien vs Predator to spróbuj może (Mis)Adventures of Flink albo Adventures of Lomax

    O jaaaa, (Mis)Adventures of Flink to też uznawana przezemnie za jedną z najbardziej przepięknych gier :D

    A Adventures of Lomax nie znałem. Zerknąłem teraz na youtube'a i faktycznie, też wygląda przecudnie!!! :)
    • 16:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime22 Nov 2012 zmieniony
     
    Alien³: The Gun to bardzo luźno oparty na motywach filmu rail shooter od Segi. Gracze wcielają się w rolę dwóch space marines uwikłanych w pewną intrygę, z której uda im się wyjść cało, jeżeli tylko wykażą się fenomenalną zręcznością i szybkością reakcji.

    Na automacie grało się oczywiście przy pomocy lightguna, pod emulatorem z powodzeniem zastępuje go myszka. Poza standardowym strzelaniem z naszego karabinu rzucamy też granatami, które czyszczą nam cały ekran oraz jak zwykle jest ich za mało (tylko dwa na kredyt). Od czasu do czasu możemy także pobawić się miotaczem płomieni, zebrać pigułkę odnawiającą 25% naszej energii czy znaleźć dodatkowy granat. Odrobinkę życia można także odzyskać po uratowaniu ściganego przez obcych człowieka, ale uwaga! - w ferworze walki bardzo łatwo strzelić nie tam, gdzie trzeba... Dwa razy w ciągu gry możemy wybrać, którą z dróg udamy się dalej - miłe urozmaicenie, choć i tak koniec końców wylądujemy docelowo w tym samym miejscu.

    Pamiętajcie, że dobry obcy to martwy obcy - każdy ruszający się przeciwnik wciąż stanowi dla nas zagrożenie. Pozbawiony nóg potwór będzie się czołgał w naszą stronę, a kiedy straci kompletnie wszystkie kończyny, to nadal może nam przywalić z główki, gdy do niego podejdziemy. Nie należy się dekoncentrować nawet w ciągu rzadkich chwil spokoju na ekranie, jako iż złowieszcze face huggery lub inne kreatury mogą pojawić się nagle oraz znikąd - wówczas tylko ułamki sekund decydują o naszym być lub nie być.

    Gra jest bardzo dynamiczna i przez to dosyć trudna, ale niesamowita rzeź odbywająca się na ekranie nie pozwala o tym myśleć. Godny uwagi jest także brak typowego happy endu. Polecam przede wszystkim miłośnikom filmów.

    • 17:
       
      CommentAuthorxeen
    • CommentTime22 Nov 2012
     
    moim zdaniem gra bez pistoletu w takie gry to 20% przyjemności. ale wygląda miodnie.
    • 18:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime22 Nov 2012
     
    Pistolet to rzeczywiście większa frajda, ale myszka to zwiększona precyzja celowania - wszystko ma swoje plusy i minusy, jak zwykle. :) Osobiście wolę tak niż wcale, bo na automat raczej mnie nie stać.
    • 19:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime24 Nov 2012 zmieniony
     
    W opartym na podstawie filmu Aliens wcielamy się w Ripley (oraz Hicksa, jeżeli zagramy w dwie osoby) i musimy wydostać się z kompleksu opanowanego przez tytułowe stwory. Droga prowadzi standardowo w prawo - torujemy ją sobie przy pomocy różnorakich broni, które możemy znaleźć po drodze. Od czasu do czasu pojeździmy także znanym z filmu transporterem (wyłącznie w wersjach eksportowych) czy połazimy w power loaderze.

    Sterowanie jest bajecznie proste: kierunki to chodzenie, a dwa klawisze fire pozwolą nam prowadzić ostrzał odpowiednio z pozycji stojącej oraz w kucki. Jeżeli mamy jakieś bomby na stanie, to zrobimy z nich użytek naciskając oba przyciski fire naraz (tylko w wersji japońskiej).

    Wydania oryginalne znacząco różnią się od eksportowych. Zmian, choć większość z nich na pierwszy rzut oka może być niezauważalna, jest od groma. Za najważniejszą uznaję brak Newt w połowie pierwszego levelu, co pociągnęło za sobą całkowite wycięcie sekcji z transporterem. Japończycy ze swoim pociągiem do słodkich loli zrezygnowali z tej części gry? No aż się wierzyć nie chce. :) Kolejne różnice w wersji japońskiej obejmują kompletnie nowych przeciwników, inny ich układ, miejsca pojawiania się oraz wytrzymałość; o wiele więcej wybuchowych beczek, które mogą służyć jako broń przeciwko obcym; częstsze zrzuty lepszych gnatów dla graczy; dodatkowe życia (tylko jeżeli wciąż mamy ze sobą jakąś bonusową broń - wówczas zawartość kontenera zamienia się w przewiązane wstążeczką 1UP); nowy atak dla królowej obcych w finałowym pojedynku; wreszcie zmienioną paletę kolorów w przypadku niektórych przeciwników. Ponadto każdy etap jakoś się nazywa, o czym dowiadujemy się podczas przerywników pomiędzy nimi.

    Teraz dwa słowa o rzeczach, które bardzo denerwują mnie w wersjach eksportowych. Pierwszą z nich jest używanie bomb wyłącznie przy pomocy drugiego przycisku fire. Przypominam, że standardowo służy on do strzelania w kucki. W tym momencie jakiekolwiek próby zachowania ich sobie na ciężkie sytuacje biorą w łeb, bo z tego klawisza trzeba robić bardzo częsty użytek. Lepiej z miejsca, świadomie wyrzucić je na najbliższych spotkanych przeciwników, niż bezmyślnie zmarnować przy pierwszej potrzebie zdjęcia jakiegoś pełzającego po ziemi face huggera.
    Drugą ze zmian jest pozbawianie graczy dodatkowej broni po każdym levelu. To podwójnie denerwujące - nie dość, iż jesteśmy niejako karani za to, że dobrze nam poszło i nie zginęliśmy w poprzednim etapie, to jeszcze nie wiadomo kiedy ponownie będziemy mogli się uzbroić (przypominam, że w tej wersji kontenery z bonusami pojawiają się o wiele rzadziej). Szlag mnie trafiał, gdy najcięższy oraz najbardziej przeładowany wrogami ostatni poziom musiałem przejść praktycznie w całości używając badziewnej broni podstawowej - dopiero przed samym bossem łaskawie dostałem możliwość zaopatrzenia się w mój ulubiony miotacz ognia.

    Cóż więcej można o tej grze napisać... W sumie to całkiem sympatyczna strzelanina, nawet niezbyt trudna. Całość trzeba ukończyć dwa razy, aby móc wpisać się na listę najlepszych, ale na szczęście poziom trudności pozostaje taki sam przez cały czas. Polecam miłośnikom strzelanin oraz filmów z obcymi.

    • 20: CommentAuthorodislaw
    • CommentTime25 Nov 2012 zmieniony
     
    to już 20 lat...
    ->link<-
    • 21:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime27 Nov 2012 zmieniony
     
    Od jakiegoś czasu nie opisuję kolejnych gier tak często, jak bym chciał. Winę za obecny stan rzeczy ponosi bieżący sezon anime, który robi się tak cokolwiek przeładowany, racząc mnie około trzydziestoma nowymi odcinkami na tydzień. Nie ma nic gorszego niż zrobić sobie zaległości w oglądaniu, dlatego prawie cały wolny czas kieruję właśnie ku tamtej aktywności, przez co na granie i opisywanie zostaje go niewiele (albo wręcz nie zostaje wcale). Jednak w tym tygodniu postaram się jakoś lepiej ogarnąć czasowo oraz troszeczkę podgonić temat.

    A dzisiejsza pierwsza propozycja to Alligator Hunt - przyzwoita celownikowa strzelanina od hiszpańskiego teamu Gaelco. Naszej spokojnej (jak zwykle) planecie grozi (jak zwykle) najazd (jak zwykle) kosmitów (jak zwykle). Tym razem przybrali oni formę aligatorów.

    Grę w całości obsługuje się joystickiem i muszę przyznać, że ten sposób sterowania sprawdza się wyśmienicie. Kierunki poruszają naszym celownikiem, a standardowy klawisz fire chyba wiadomo, do czego służy. Drugim przyciskiem odpalamy zdobywane na wrogach pociski, zaś trzeci jest używany do turlania się po ekranie, co często pozwala nam wykaraskać się z niezłych tarapatów.

    W gierkę młóci się raczej miło oraz przyjemnie. Bardzo cieszy możliwość zniszczenia absolutnie wszystkiego, co po wejściu z nami w kontakt może być zabójcze (nieważne, czy to malutki pocisk wystrzelony przez zwykłego szaraczka, czy też ogromna kula energii wyprodukowana przez bossa). Może trochę brakuje jakichś power-upów do broni, ale w zamian za to dodatkowe pociski zdobywa się bardzo łatwo i nie ma zbytnio sensu ich oszczędzać - skończyłem grę mając 99 (max) na stanie. Fajna jest możliwość (a czasem wręcz konieczność!) urządzenia na ekranie totalnej demolki - nieraz łapałem się na tym, iż w pierwszej kolejności dbałem o to, żeby na planszy nie ostał się ani jeden budynek czy inna konstrukcja, zamiast strzelać do atakujących mnie przeciwników.

    Oprawa gry jaka jest, każdy widzi, a przynajmniej może sobie zobaczyć na poniższym filmiku. Bardzo podoba mi się rockowy utwór, który przez cały czas przygrywa naszym zmaganiom i moim zdaniem znakomicie pasuje do tego, co dzieje się na ekranie. Mógłby być jedynie trochę lepiej wysamplowany (chodzi mi o jakość). Zresztą to samo dotyczy digitalizowanej, mowy która pojawia się w animowanych przerywnikach pomiędzy misjami.

    Alligator Hunt to bardzo przyjemna gierka. Szału może nie ma, ale i tak polecam spróbować - przecież w każdej chwili możecie ją wyłączyć. :)

    • 22:
       
      CommentAuthorxeen
    • CommentTime27 Nov 2012
     
    ale fajna gra typu Cabal. Dzięki! znowu nie znałem
    • 23:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime27 Nov 2012 zmieniony
     
    "Rise from your grave!" - takimi oto słowami zaczyna się klasyczna już dziś naparzanka Segi z 1988 roku. Altered Beast (w Japonii Juuouki) pozwoli nam wcielić się w rolę wskrzeszonego z grobu herosa, którego zadaniem jest uratowanie porwanej przez demony Atheny.

    Idziemy klasycznie w prawo i przy pomocy rąk (fire 1) lub nóg (fire 2) tłuczemy napotkanych przeciwników. Możemy także podskakiwać (fire 3). Jeśli dodamy do tego wychylenie kontrolera w górę, to będziemy skakać wyżej, dzięki czemu osiągniemy niedostępne inaczej platformy. Od czasu do czasu na ekranie pojawia się migający dwugłowy potwór przypominający wilka, który po swojej śmierci zostawi nam niebieskiego orba. Owe kulki należy skrzętnie kolekcjonować, aby umożliwić naszej postaci przemianę w tytułową bestię. Każdy z graczy potrzebuje trzech takich orbów do kompletnej transformacji. Dopiero teraz możemy pomyśleć o kolejnym etapie - boss w ogóle nie raczy się zmaterializować, dopóki jesteśmy w ludzkiej postaci. Będąc niedźwiedziem, smokiem czy innym wilkołakiem mamy oczywiście zupełnie inne, niekiedy bardzo fajne ataki...

    "Welcome to your doom!" - coś jest w tych słowach wypowiadanych na powitanie przez każdego bossa: Altered Beast na samym początku obcowania z nim może wydać się trudny jak szlag! Gra nie ma żadnego recovery time - jeżeli zostaniemy otoczeni przez wrogów, to na 80% będą tak długo grali nami w ping ponga, aż stracimy życie nie mogąc absolutnie nic z tym zrobić. Dlatego dziś już nie tłucze się w to tak dobrze, jak kiedyś. Na szczęście przeciwnicy zawsze pojawiają się w tych samych miejscach i trzeba tych sekwencji zwyczajnie nauczyć się na pamięć. Bez tego możemy nawet przez kilkanaście minut iść przez etap nie mogąc upolować orbodajnego stwora - zanim zdążymy przedrzeć się do niego przez hordy atakujących nas monstrów, to jego dawno już nie będzie na ekranie.

    Altered Beast jest jedną z tych pozycji, które albo zna się na wylot oraz wymiata w nie nie pozwalając żadnemu przeciwnikowi nawet się dotknąć, albo szybko się od nich odbija z powodu zbyt wyśrubowanego poziomu trudności. Trudno mi ją wam polecić, bo nie mam zamiaru testować waszej cierpliwości. Tym niemniej to już naprawdę kawał solidnej klasyki, którą każdy szanujący się gracz powinien przynajmniej kojarzyć, zatem polecam chociaż rzucić okiem na filmik.



    Ciekawostka: machające ogonami gryfony, które można spotkać w dalszych etapach, zostały potem ponownie wykorzystane w Golden Axe - możemy na nich jeździć.

    Uwaga: niektóre wersje gry nie są zdumpowane w całości i może to powodować ich dziwne zachowania (muzyka nie zatrzymuje się podczas naszej transformacji w bestię, a animacje, które oglądamy po każdym etapie w kryształowej kuli, nie grają). W pełni poprawnie działającymi setami są 5 w przypadku wersji eksportowej i 3 w przypadku wersji japońskiej.
  2.  
    Gaelco to Hiszpanie :) Sorry za to moje czepialstwo :)
    Swoją drogą, malo kto kojarzy Hiszpanie z gamedev'em a kilka prawdziwych perełek tam stworzono :) Ba, tworzy się nadal :)
    • 25:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime27 Nov 2012 zmieniony
     
    Poprawianie takich zazwyczaj niezamierzonych wpadek akurat nie jest czepialstwem. Pamiętaj proszę, że u mnie wszystko ma być na tip top - wyłącznie same sprawdzone i prawdziwe informacje. Do pisania zupełnie nowej historii gejmingu wystarczy nam PPA (wciąż nie przestałem polewać z tego Final Fight na Nintendo 64, LoL). :) Swoją drogą nie wiem, jak to się stało - patrzyłem na planszę tytułową, na której jak byk stoi "Barcelona, Spain", a mimo to napisałem nie tak, jak trzeba. Starość nie radość, panie dziejku. Dzięki, poprawione.
    • 26:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime30 Nov 2012 zmieniony
     
    W moich potyczkach słownych z michalemmarkiem77 wciąż twierdzę, że emulacja to wspaniała rzecz, a tymczasem w konkretnych przypadkach rzeczywiście jest dokładnie tak, jak mój współdyskutant mówi. Jako człowiek obiektywny przedstawię zatem teraz mroczniejsze strony emulacji, a mówiąc dokładniej jej braki i wady.

    Rok 1994, Namco, Alpine Racer, FPP (widzimy tylko narty)
    Rok 1996, Namco, Alpine Racer 2, TPP (widzimy całą postać narciarza)

    Obydwie gry to sportowe zręcznościówki, w których sterując naszym narciarzem musimy dojechać do mety (najlepiej na pierwszym miejscu), zanim skończy nam się czas. Tym, co odróżnia je od wielu innych gier tego typu, jest sposób, w jaki się nimi steruje. Rzućcie proszę okiem na poniższy filmik.



    MAME pozwala co prawda na kontrolowanie naszej postaci przy pomocy myszki, ale pozostawię to bez komentarza - granie w ten sposób absolutnie nie ma sensu. Mimo to z ciekawości przejechałem sobie po jednej trasie w każdej z części, lecz oczywiście w żaden sposób nie będę próbował ich oceniać. W sumie trochę szkoda, gdyż w "dwójce" bardzo podobały mi się wszelakie stromizny, z których postać zeskakiwała - podczas lotu w dół autentycznie coś ściskało w żołądku. Pograć zatem nie pograłem, ale przynajmniej poznałem kolejną grę, o istnieniu której do tej pory nie wiedziałem oraz zdobyłem ciekawą wiedzę na jej temat. No a przecież o to w tym całym sprawdzaniu wszystkiego po kolei głównie chodzi: w co się nie da zagrać, to się nie zagra, ale będzie się wiedziało, że coś takiego w ogóle istnieje.
    • 27:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime30 Nov 2012 zmieniony
     
    The Amazing Adventures of Mr. F. Lea z 1982 roku miało być tytułem, który uratuje firmę Pacific Novelty od bankructwa. Tak się jednak nie stało. Dlaczego? Rzućcie proszę okiem na poniższy filmik.



    Chyba już nie dziwicie się, dlaczego Pacific Novelty jednak upadło? Gdy się klonuje pomysły innych developerów i po prostu łączy je w jednym tytule zmieniając tylko oprawę, po czym oferuje taki produkt jako nową rewelacyjną grę, to cóż...

    Przy okazji minikonkurs, niestety bez nagród: z jakich klasycznych tytułów (podpowiem, że trzech) zapożyczono sobie pomysły na wszystkie cztery mini gierki, które Pan P. Chła musi ukończyć, aby zaliczyć pełny level? :)
    • 28:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime30 Nov 2012 zmieniony
     
    Rok 1983, Ambush od Tecfri. W przypadku tego klona Bucka Rogersa w zasadzie nie ma nawet za bardzo o czym pisać, gdyż główna część gry jest zwyczajnie słabiutka oraz nudna. Spodobał mi się za to pomysł z koniecznością wystartowania naszego pojazdu. Trzymając "gaz" i starając się nie odbijać od ograniczających nas band pasa startowego (utrata prędkości oraz ryzyko kraksy) musimy rozpędzić się do szybkości 300 mil poprzez delikatne manewrowanie kierunkami, po czym szarpnąć sterowanie do siebie. Należy zdążyć przed końcem drogi pod groźbą straty życia. Podobnie jest po zaliczeniu wszystkich misji w kosmosie, tyle że tym razem musimy delikatnie hamując trafić na pas podczas lądowania.

    Szkoda, iż tak fajny pomysł zostaje zabity przez ogólny obraz całości. Nie polecam, ale informuję o tej swoistej ciekawostce.

    • 29:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime30 Nov 2012 zmieniony
     
    Już jako dziecko, nie wiedząc nawet o istnieniu gier wideo, czułem w sobie dryg do widzianych z góry wyścigów. Wiem, że brzmi to cokolwiek głupio i nieprawdopodobnie, ale jak inaczej wytłumaczyć fakt rysowania z ówczesnymi "kumplami" tras do zmagań w kapsle oraz używania na nich metalowych resoraków? Przez kilka lat z utęsknieniem wyczekiwaliśmy, aż wreszcie na dworze zrobi się ciepło i znowu będziemy mogli uskuteczniać nasze kaskaderskie wyczyny. Tak, tak - zdarzały się nawet przeszkody, których pokonanie polegało na zrzuceniu samochodziku z wysokości kilku metrów w ten sposób, by trafił on w dalszą część trasy! Ile biednych resoraków po prostu rozleciało się przy tym podczas brutalnego kontaktu z twardym betonem... Mój dzielny Peugeot 206, którym bez trudu wygrywałem większość owych "rajdów", na szczęście do dziś jest w jednym kawałku, aczkolwiek poobijany niemal do czystego metalu. :)

    Gdy miałem wreszcie swój pierwszy sprzęt (czyli C=64), to zawsze bardzo cieszyłem się po znalezieniu kolejnych widzianych z góry wyścigów. Nigdy nie zapomnę dnia, gdy kumpel z podstawówki posiadający wówczas oryginalnego Pegasusa pokazał mi na nim MicroMachines. Przez kilka nocy z rzędu po prostu nie mogłem spać, a za dnia na próżno przeglądałem raz jeszcze wszystkie moje widziane z góry "ściganki" w poszukiwaniu jakiejś choćby odrobinę podobnej. Niestety na próżno... Zatem nie zdziwi was zbytnio fakt, że po nabyciu Amigi MicroMachines było jedną z dziesięciu gier, które obgrałem na tym sprzęcie chyba najbardziej.

    Wybaczcie ten trochę osobisto-sentymentalny wstęp, ale wszystkie te sceny stanęły mi przed oczami, gdy uruchomiłem pierwszą z listy grę tego typu na automaty - American Speedway. Kilkanaście tras powtarzających się w nieskończoność, konieczność zwyciężenia na każdej z nich, by móc awansować do kolejnej, bonusy punktowe oraz literki S i T zwiększające odpowiednio maksymalną prędkość oraz przyczepność - to wszystko. Na prawdziwej maszynie samochodzikiem sterowało się przy pomocy trackballa i MAME oczywiście emuluje go za pomocą myszki, ale po kilku minutach testów stwierdziłem, iż musiałbym dość głęboko pogrzebać w ustawieniach emulatora przestawiając czułość oraz inne tego typu parametry, aby osiągnąć w pełni zadowalający mnie efekt. Przesiadłem się zatem na standardowe kursory i nawet tego nie poczułem.

    Trudno mi polecać wam tak archaiczną gierkę, ale nie będę ukrywał, że spędziłem z nią bardzo miłą godzinkę oraz nie wykluczam ewentualnego powrotu do niej w przyszłości.

    • 30:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime30 Nov 2012 zmieniony
     
    I kolejna propozycja dla miłośników kosmicznych strzelanin - Andro Dunos to bardzo przyzwoity przedstawiciel tego gatunku. Siedem etapów wypełnionych po brzegi złomem wszelakim przeznaczonym do zniszczenia, wielcy bossowie, cztery różne zestawy broni, które należy power-upować... W sumie nic nowego - można wręcz powiedzieć, że wszystko to, co dobra gra tego typu powinna zawierać, bez problemu znajdziemy w tej pozycji. Znakomita oprawa zachęca do ostrego postrzelania sobie, ale hmmm... Grało mi się całkiem fajnie, lecz Andro Dunos niczym szczególnym mnie nie urzekł - jest dobry, aczkolwiek nie powalający na kolana. Dlatego polecam tylko prawdziwym miłośnikom gatunku, którzy nie mogą przepuścić żadnej strzelaninie tego typu.

    • 31: CommentAuthorinnuendo
    • CommentTime30 Nov 2012
     
    Andro Dunos rzeczywiście nie powala. Jest bardzo podobna do gierek z serii Darius, przy czym gry Taito są o niebo lepsze, ale to może kwestia gustu ;)
    • 32: CommentAuthorwieczor
    • CommentTime30 Nov 2012
     
    Myślę, że to kwestia braku pomysłu na grafę - wszystko jest takie sztucznie na siłę rysowane. Muza też od niechcenia. Technicznie wszystko ok, ale brakuje tego czegoś :)
    • 33:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime30 Nov 2012 zmieniony
     
    @innuendo
    Wychodzi na to, że mamy podobny gust - też bardziej podobają mi się Dariusy.

    @wieczor
    To jest właśnie dokładnie to, o czym pisałem - niby wszystko w porządku, ale pozostaje jakiś taki trudny do sprecyzowania niedosyt, brakuje tego niemożliwego do określenia "czegoś". Widzę, iż rozumiemy się pod tym względem. :)

    Sprawdziłem sobie właśnie z ciekawości nowsze rewizje oraz inne wersje MAME-a z GUI. W oryginalnym wydaniu niewiele się w sumie zmieniło, co tylko utwierdziło mnie w moim przekonaniu, że można śmiało bawić się w złożenie satysfakcjonującej kolekcji na starszym buildzie. Za to jedna z wersji z GUI supportuje dwie dodatkowe, niedawno zdumpowane gry na Neo Geo, których oficjalny MAME póki co wciąż nie ma na liście (albo to ja jestem pod tym względem ciemny jak tabaka w rogu i nie potrafię tak zadziałać, żeby je miał). Właśnie skończyłem konfigurowanie emulatora wraz z tymi gierkami, zatem możecie się spodziewać ich opisów w następnej kolejności. Jedna to czysta zręcznościówka oparta na pomyśle nieśmiertelnego Bubble Bobble, a druga to logiczno-zręcznościowy klon Puyo Puyo.
    • 34: CommentAuthorinnuendo
    • CommentTime30 Nov 2012
     
    Pozostaje zatem czekać na opisy tych klonów, bo zarówno BB jak i PP to bardzo fajne gry :)
    • 35:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime30 Nov 2012 zmieniony
     
    ...zanim jednak się one pojawią, to jeszcze szybka wrzuta kolejnej gry od Atari Games, która niezbyt mi się podoba. Mowa o APB: All Points Bulletin z 1987 roku.

    • 36:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime4 Dec 2012 zmieniony
     
    Bang² Busters to wydany przez Visco Games w 2000 roku dosyć przeciętny klonik Bubble Bobble. Opowiada o przygodach dwójki elfów, Lazy'ego i Refii, które muszą powstrzymać złego królika imieniem Honey przed opanowaniem całej galaktyki przy pomocy armii pluszowych zwierząt.

    Gameplay bardzo przypomina oryginalne Bubble Bobble: musimy wybić w obecnym etapie absolutnie wszystko, co się rusza, aby móc przejść do kolejnego. Poza normalnymi przeciwnikami na drodze staną nam także nieco większe monstra produkujące wciąż nowych wrogów, a także obowiązkowo ogromni oraz wytrzymali bossowie. Tyle tylko, że potworki pompujemy zamiast nabijać w bańki, a następnie bierzemy do ręki i ciskamy nimi o ścianę lub w drugiego przeciwnika. Możemy także rozkręcić trzymanego pacjenta tak, aby po wyrzuceniu poleciał w innym kierunku niż tylko przed siebie, zaś trzymając go w ręku da się z nim latać jak na baloniku, dzięki czemu osiągniemy niedostępne inaczej platformy. Wychylając szybko sterowanie dwa razy w tę samą stronę uskuteczniamy bieganie. Bardzo fajnym patentem jest też możliwość opuszczenia się o platformę w dół - niewiele gier tego typu daje graczowi taką możliwość, a szkoda.

    Światów do pokonania jest w sumie siedem - w każdym z nich czeka na nas pięć etapów wypełnionych po brzegi wrogami, pułapkami oraz różnymi innymi ciekawymi przedmiotami. Gra jest dynamiczna i kolorowa - bonusy punktowe, energia czy ulepszenia broni sypią się na wszystkie strony, ale człowiek jednak ma wrażenie, jakby czegoś jej brakowało. Może to kwestia sterowania, które nie zawsze zachowuje się tak, jakbyśmy się spodziewali (zwłaszcza przy skokach na dłuższe odległości)? W każdym razie na filmiku wyglądało to o wiele bardziej zachęcająco. Nie polecam zatem jakoś specjalnie - sami zdecydujcie czy macie ochotę sobie w to pograć.

    • 37:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime4 Dec 2012 zmieniony
     
    Treasure of the Caribbean jest drugą z niedawno odkrytych prototypowych gier na Neo Geo. Najłatwiej przyrównać ją chyba do kultowej serii Puyo Puyo, jako że rozgrywka przebiega na identycznych zasadach. Tyle tylko, iż całość utrzymana jest w klimatach pirackich - poszukujemy zaginionego skarbu, do pognębienia przeciwnika używamy duchów zamiast żelków, zaś przeszkadzające nam klocki przyjmują formę nagrobków.

    W dużym skrócie zasady, w razie gdyby ktoś nie wiedział, na czym polegają tego typu gry. Z góry ekranu spadają nam bloki składające się z dwóch różnokolorowych duszków. Musimy łączyć je w kombinacje czterech lub więcej o tym samym kolorze, aby eliminować je z naszego pola gry - w tym celu możemy swobodnie nimi obracać. Każdy nadliczbowo (powyżej czwartego) usunięty duszek spadnie na połowę naszego przeciwnika w postaci nagrobka, żeby psuć mu tam swoją obecnością jego misterne plany. Jedynym sposobem na pozbycie się takiej zawalidrogi jest włączenie jej do przygotowywanego właśnie kombosa. Gra toczy się do momentu, aż jeden z graczy zostanie zawalony do samego sufitu.

    Powiem szczerze: bardzo się cieszę, że dane mi było przetestować tę grę za darmo. Gdybym wydał na nią nawet skromne kilka euro, to natychmiast pożałowałbym tych pieniędzy. Treasure... przypomina nieco bootlegi z Family Computera (NES-a) i to raczej z przewagą na ich korzyść! Graficznie jest tak sobie - wszystkie obiekty sprawiają wrażenie pikslowatych oraz niedokładnie wyciętych z formy, w której kiedyś być może się znajdowały, a kolory są jakieś takie brudno-szare. Dźwiękowo nie jest lepiej - tylko kilka utworków na krzyż, z których nie dość, iż połowa momentami lekko zahacza o zwykłą kakofonię, to jeszcze ich jakość woła o pomstę do nieba. Niestety niewiele lepiej jest z samą rozgrywką - automatowi oponenci grają debilnie, wykańczając się praktycznie bez naszej pomocy. Gdzieś tak do szóstego (jest ośmiu) przeciwnika stawiałem swoje duszki jak popadnie - czasem coś tam się ze sobą łączyło, kombosowało i to bez problemu wystarczało do pokonania klienta. W dodatku początkowe tempo gry przywodzi na myśl żółwia na urlopie - dopiero tak od piątego pacjenta bloki zaczynają spadać coraz szybciej, dzięki czemu poszczególne rundy przestają ciągnąć się niczym przeżuta guma, która dawno już straciła swój smak. Ale w sumie i tak dotyczy to tylko sprawniejszego samowykańczania się naszych oponentów - należące do nas klocki zatrzymują się permanentnie w powietrzu podczas obracania, zatem gracz z odpowiednio szybkim palcem może kupić sobie praktycznie dowolną ilość czasu na zastanawianie się, gdzie by je tu umieścić. Żeby chociaż było po co się zastanawiać...

    W Treasure... niby da się pograć, a nawet czasami mieć z tego jako taką przyjemność (głównie podczas pojedynku z żywą osobą), ale w moim wypadku była to zwykła walka przez "pot, krew i łzy". Grę sobie zostawiam, bo w końcu to rzadki prototyp, ale nie sądzę, abym jeszcze kiedyś do niej powrócił. Definitywnie też nie polecam - jest masa o wiele lepszych pozycji z tej półki, choćby wspominane tu już Puyo Puyo. Naprawdę lepiej na tym wyjdziecie, jeśli po raz kolejny zagracie sobie w tego kultowego klassikera, zamiast zasiadać do opisywanego tytułu.



    Gdyby ktoś jednak koniecznie chciał sam spróbować, to informuję, że dwie powyższe gry testowałem na MAME Plus! [Ash-Build] 0.147u2 (kompilacja z 31 października bieżącego roku). Do ich uruchomienia jest potrzebna specjalnie zmodyfikowana wersja automatowego BIOS-u z Neo Geo - na dostępnej wszędzie standardowej dystrybucji nie ruszą.
    • 38: CommentAuthorinnuendo
    • CommentTime4 Dec 2012
     
    Jak już jesteśmy przy tego typu grach, to warto spojrzeć np. na Puchi Carat od Taito :)
    • 39:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime4 Dec 2012 zmieniony
     
    Aqua Jack to taitowska strzelanina TPP, w której płynąc poduszkowcem uzbrojonym w działko i rakiety musimy dostać się do bazy przeciwnika oraz oczywiście rozwalić ją.

    Grą w oryginale sterowało się przy pomocy diala, ale i bez niego też można doskonale się obejść. Dwa przyciski fire służą odpowiednio do strzelania z działka oraz odpalania rakiet, trzecim klawiszem skaczemy, czwarty zaś służy jako boost dopalacza pozwalającego wywinąć się z bardzo "ciasnych" sytuacji, gdy np. jesteśmy z każdej strony otoczeni przez pociski wroga.

    Gra jest dosyć dynamiczna i przez to raczej trudna. Uwagę zwracają duże, bardzo ładnie narysowane oraz pełne detali (co widać, gdy się do nich zbliżymy) pojazdy przeciwnika. Do przejścia mamy osiem etapów, lecz nie zajmuje to zbyt wiele czasu.

    W Aqua Jacka gra się dosyć przyjemnie, ale bez szaleństwa. Może on znakomicie posłużyć jako szybka "przekąska" pomiędzy większymi oraz dłuższymi tytułami. Nie polecam jakoś specjalnie, ale i nie odradzam.



    Ciekawostka: w końcowej animacji okazuje się, iż zarządcą bazy, którą załoga naszego poduszkowca miała zniszczyć, był sam Banglar, czyli główny "zły" z The Ninja Warriors. Poza tym chłopaki z Taito to przestraszliwe trolle - twarz kierującej pojazdem dziewuszki możemy sobie obejrzeć dopiero po przejściu całości.
    • 40:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime4 Dec 2012 zmieniony
     
    @innuendo
    On przypomina trochę bardziej Arkanoida, ale to rzeczywiście kapitalna gierka. Zresztą będzie o niej szerzej, gdy dojdziemy do litery P. Tylko kiedy to nastąpi - dopiero co minęliśmy połowę A...
    • 41: CommentAuthorinnuendo
    • CommentTime4 Dec 2012
     
    Ej, a Banglar to chyba z The Ninja Warriors jest :) Robi się ciekawie...
    • 42:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime4 Dec 2012 zmieniony
     
    Zgadza się - szacunek dla tej pani, nawet jeśli właśnie w tej chwili wyguglała sobie tę informację. :P A tak na serio, to często zdarzało się, że poszczególne teamy zapożyczały czasami nawet spore fragmenty swoich poprzednich gierek. Jeżeli człowiek jako tako się w tym wszystkim orientuje, to odkrywanie takich smaczków potrafi być wręcz genialną zabawą.

    Dziś przetestowałem sobie ArcadePC Loadera, czyli kolejny emulator automatów dedykowany płytom Taito Type X/X² oraz e-Amusement. Te maszynki to tak naprawdę nasze współczesne pecety z odpowiednio spreparowanym Windowsem XP na pokładzie. Nie wiem zatem, czy można w pełni nazwać ten kawałek softu emulatorem - to właśnie bardziej loader (tak, jak jego nazwa sugeruje) odpowiednio interpretujący zrzucone z automatów dane. Uruchomienie tych gier bezpośrednio na naszych komputerach jest jak najbardziej możliwe, ale prawie każda osoba, która się na to zdecydowała, skończyła z kompletnie rozwalonym systemem. Efekty są bardziej niż zadowalające i wygląda na to, iż nie oprą nam się nawet najświeższe arkadowe tytuły typu Super Street Fighter IV: Arcade Edition, Raiden 3 oraz 4 lub Otomedius, które jeszcze do niedawna nosiły miano nieemulowalnych. No ale wszystko w swoim czasie.
    • 43: CommentAuthorinnuendo
    • CommentTime4 Dec 2012
     
    Tenchi, gry Taito zawsze przemawiały do mnie najbardziej. Co się zaś tyczy TNW, to jest to gra, w którą grałam jako dziecko na automacie. Pamięć i sentyment robią swoją, a muzykę Zuntaty uwielbiam po dziś dzień :) Co do zapożyczeń w obrębie różnych tytułów, to wystarczy spojrzeć na Arkanoid (Taito) i na to, że mamy na planszy kapsułki ułożone w kształt invadera ze Space Invaders (Taito) :) To, by pozostać przy Taito. A wychodząc, to np. warto wspomnieć o bijatykach, które często dzielą się swoimi bohaterami i "pożyczają" ich do innych uniwersów.
    • 44:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime4 Dec 2012 zmieniony
     
    Ja się pytam: dlaczego takich kobiet wokół jest jak na lekarstwo i wciąż trafiam wyłącznie na panie mające raczej pogardliwy stosunek do grania, które zamiast uraczyć mnie piękną muzyką dla mych uszu w stylu powyższej wypowiedzi, prędzej czy później stawiają mi ultimatum: one albo gierki... :D

    Ciekaw jestem, czy widziałaś intro do The Ninjawarriors na Mega-CD. Pod względem fabuły filmik jest po prostu idiotyczny, ale w zasadzie ma on posłużyć tylko jako wprowadzenie do przearanżowanego oraz wykonanego na prawdziwych instrumentach (jak zresztą cały soundtrack, który umieszczono na płycie w postaci tracków audio) Daddy'ego Mulka. Zuntata dała ostro czadu - po tym wyczynie zacząłem ich szanować nie mniej niż Konami Kukeiha Club.
    • 45: CommentAuthorinnuendo
    • CommentTime4 Dec 2012
     
    Takich kobiet jest wiele, ale nie każda przyznaje się, że jest graczem. W pewnych kręgach, choć widoczne są ogromne postępy, kobieta gracz postrzegana jest jako coś dziwnego. Wystarczy chociażby spojrzeć na komentarze w dziale "Grające Damy" na PPE. Ja cały czas mam w pamięci minę i komentarz chłopaka, który oberwał ode mnie nieźle w Mortal Kombat 4 :) Nie mógł uwierzyć, że kobiety też grają, a że grają w MK to już zupełny odjazd.
    Nie widziałam niestety, ale bym chętnie zobaczyła. Zuntatę trzeba szanować. Soundtrack do Darius Gaiden miażdży :)
    • 46:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime4 Dec 2012 zmieniony
     
    Cóż, może kiedyś wreszcie spotkam odpowiednią pannę na swojej drodze życiowej. A owo intro niewątpliwie kiedyś tutaj zamieszczę - zapewne przy okazji recenzowania portu TNW na Mega-CD. Problem polega na tym, że materiału jest masa i trzeba niestety jakoś go klasyfikować oraz trzymać się wyznaczonego porządku - chciałoby się czasem coś ominąć, ale jeśli zacząłbym wrzucać, co tylko w danej chwili mi się przypomni, to zaledwie po roku już nie szłoby ogarnąć czym się zajmowaliśmy, a czym wciąż jeszcze nie.

    Edit: A zresztą co mi tam - nie ma sensu wprowadzać zbytniego rygoru kolejności na siłę. Najwyżej potem przypomnimy. :)

    • 47: CommentAuthorinnuendo
    • CommentTime4 Dec 2012
     
    Rzeczywiście poza Zuntatą i ich Daddy Mulk, to intro nudne jak flaki z olejem :)
    • 48:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime5 Dec 2012 zmieniony
     
    Kurczę - miałem gdzieś wersję live zagraną na jakimś konwencie mangowym czy przy innej tego typu okazji, ale coś płytki nie mogę znaleźć... :(
    • 49:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime5 Dec 2012 zmieniony
     
    Wydany w 1999 roku namcowski Aqua Rush to dosyć sympatyczna wariacja na temat tetrisa. Trzeba przyznać, iż tytuł doskonale oddaje ducha gry - naszym zadaniem jest bowiem jak najszybsze wydostanie się na powierzchnię z dna morza, gdzie właśnie jakimś cudem wylądowaliśmy. Przeszkadzają nam w tym poszarpane, pełne dziur linie znane z tetrisa. Musimy je zapełniać przy pomocy naszego klocka o szerokości trzech pól. Trzy klawisze fire służą do nadawania owemu klockowi takiego kształtu (tylko w pionie), który jak najlepiej wypełni wszelakie ubytki w naszej konstrukcji. Niby myślenia tu prawie zero i w ogóle cała idea gry wydaje się cokolwiek banalna (przeca żaden problem przygotować blok o optymalnym kształcie, po czym wepchnąć go w dziurawą linię), ale wierzcie mi, że gdy gra nabiera tempa, co dzieje się bardzo szybko, to dosłownie sekundka dekoncentracji i sytuacja błyskawicznie wymyka się spod kontroli - nasz element zasuwa tak szybko, iż zwyczajnie nie nadążamy z nadaniem mu pożądanego wyglądu przed osiągnięciem układanki. Może to prowadzić do sytuacji, w których wręcz jeszcze sami sobie szkodzimy. Wyratowanie się z takiej opresji nie jest prostym zadaniem - sytuacja najczęściej kończy się koniecznością wrzucenia kolejnego żetonu...

    W grze zawarte są trzy poziomy trudności. Łatwy jest naprawdę łatwy i składa się tylko z ośmiu etapów (zanurzenie na 800 metrów), normal to 10 etapów (1000 metrów) nieco bardziej wymagającego klepania po klawiszach, zaś hard to 12 etapów (1200 metrów) dzikiego zasuwania niemal na ślepo. Powiem szczerze, że już sam normal wydaje mi się tak cokolwiek ciężki, a od harda trzymam się z daleka po zaledwie jednej próbie - nie przeszedłem nawet pierwszego etapu.

    Bardzo podoba mi się oprawa gry. Grafika utrzymana w morskich klimatach jest czytelna oraz ładna - w tle co rusz przepłynie nam jakaś ławica rybek, klocuszki wyglądają jak bańki wypełnione kolorową cieczą, a wszystkim zmianom na planszy towarzyszy efekt falującej wody. Techniczno-taneczne utwory także doskonale pasują do rozgrywki i dzięki swojemu instrumentarium (acid box, pianino) potęgują uczucie rzeczywistego przebywania w morskich głębinach.

    Wodny Pośpiech to bardzo sympatyczna propozycja, ale nie dla każdego. Ja osobiście bardzo lubię wszelakie japońskie gry logiczno-zręcznościowe właśnie ze względu na to szalone czasem połączenie tematyki z dwóch tak, zdawałoby się, odległych od siebie biegunów. A jak jest z wami? Na to pytanie musicie już odpowiedzieć sobie sami. Ja w każdym razie grę polecam - jej absolutnie nic złego zarzucić nie można.

    • 50:
       
      CommentAuthorTenchi
    • CommentTime5 Dec 2012 zmieniony
     
    Jeszcze na chwilkę pozostajemy w klimatach słonowodnych, a to za sprawą kolejnej gry logiczno-zręcznościowej zatytułowanej Aquarium.

    Zasady są proste jak konstrukcja cepa. Z góry spadają nam bloki składające się z trzech różnych symboli, którymi możemy swobodnie obracać wokół własnej osi. Musimy tak je dopasowywać, aby trzy lub więcej identycznych morskich stworzonek zetknęło się ze sobą, co oczywiście zaowocuje ich zniknięciem z naszej połowy i pojawieniem się po stronie przeciwnika w postaci nieusuwalnych tak po prostu bloków lodu. Aby nie było nam zbyt nudno, część ze stworów jest zamknięta w bańkach powietrza. Będą one użyteczne dopiero w chwili, gdy owe bańki pękną. Efekt ten można uzyskać tak samo, jak należy pozbywać się lodu: trzeba po prostu połączyć standardowe elementy w bezpośrednim (najlepiej stykowym) pobliżu tych, które chcemy uwolnić bądź, w przypadku lodu, usunąć. Baniek inaczej się nie pozbędziemy, ale na pocieszenie lód pomalutku sam topnieje (wraz każdym kolejnym dostawionym klockiem), aż w końcu roztapia się całkowicie (i całe szczęście).

    Poza zwykłymi kawałkami naszej łamigłówki, w blokach od czasu do czasu pojawiają się także również pozamykane w bańkach fioletowe perły. Są one niezwykle cenne, ponieważ służą do odpalania speciali bezpośrednio pomagających nam samym bądź robiących zamieszanie na połowie rywala. Po uwolnieniu z bańki każda perła ląduje w naszej kieszeni i możemy z niej skorzystać kiedy tylko zechcemy. Od ich ilości w momencie użycia (maksymalnie cztery) zależy siła, a co za tym idzie, efekt speciala. Najczęściej robiłem przeciwnikowi trójperłowe świństwo polegające na... kompletnym zablokowaniu mu możliwości obracania bloków. Zresztą poczwórna moc też jest nie do pogardzenia: przykładowo bańkuje praktycznie całe pole gry, a nie muszę chyba mówić czym może się to skończyć, gdy układanka jest już niebezpiecznie bliska sufitu...

    Aquarium to jedna z tych gier, o których łatwo się zapomina nawet znając je, ale gdy już człowiek sobie przypomni i zasiądzie "na chwilkę", to nie ma zmiłuj - wciągają na długie godziny. Przyjemna, choć dosyć skromna grafika (możemy nawet wybrać sobie jakim morskim stworzonkiem zagramy - od tego zresztą zależą efekty naszych speciali), nie mniej skromna ścieżka dźwiękowa, a do tego tony miodności, którymi dałoby się obdzielić kilka innych gier. To nie jest już szalone walenie po klawiszach w stylu Aqua Rush - tutaj naprawdę trzeba myśleć oraz planować każdy swój kolejny ruch. Na szczęście gra jest znakomicie zbalansowana - nawet ja nie miałem problemu z jej ukończeniem. Zdecydowanie polecam, ale i ostrzegam: cholerstwo wciąga.